Podczas wyjazdów, niezależnie czy w Polskę, czy gdzieś za granicę, nigdy nie interesują mnie tylko typowe turystyczne atrakcje. Nie cierpię zwiedzać zabytków razem z zapoconym tłumem gapiów, słuchać opowieści kto namalował „ten” obraz i dlaczego jest taki ważny, ani przepychać się koło pomników, żeby pstryknąć sobie zdjęcie. Interesuje mnie „prawdziwa”, codzienna strona danego miejsca, a nie trasy turystycznych spędów. Dla mnie miasto to przede wszystkim ludzie. Ludzie i ich codzienne życie w codziennych miejscach. Dlatego ciekawi mnie to, co z dala od zgiełku tłumów i autokarów z turystami w żółtych daszkach, którzy w amoku pstrykają zdjęcia typu: ja pod kolumną, ja na moście, ja przy kościele z lodem na patyku w dłoni. Lubię chodzić nieutartymi, mało znanymi drogami. Dlatego we Wrocławiu wybierałam małe boczne uliczki od głównego rynku, prowadzące gdzieś hen daleko, w nieznanym nikomu kierunku. Dla mnie tego typu wędrówki to pewien specyficzny dreszczyk ekscytacji i niesamowitej frajdy, bo nigdy nie wiem, gdzie wyląduję, i to właśnie jest najfajniejsze.
To, co mnie najbardziej zafascynowało we Wrocławiu, to przede wszystkim architektura. Na to zawsze zwracam szczególną uwagę. Budynki mają tu pięknie rzeźbione, bardzo dekoracyjne elewacje. W niektórych miejscach są również małe nisze w narożnikach. Pilastry i gzymsy układają się razem w niezwykłe kompozycje sięgające nieba. Podziwiałam też stare, nieoszpecone jeszcze nowoczesną zabudową linie dachów. Potężne, majestatyczne drewniane drzwi do kamienic i kamieniczek często z kołatkami albo ciężkimi klamkami robią piorunujące wrażenie. Gipsowe ornamenty przy oknach i grubych parapetach splatają się w niezwykłe wzory. Patrzyłam na podłużne albo okrągłe, pięknie kute balkony. Te duże, majestatyczne, z grubymi kolumnami są często podtrzymywane przez stropy. Niestety mało jest tu odrestaurowanych budynków i widać, że to wszystko się sypie, ale i tak cieszy to oko. Na ulicach, w bardzo wielu miejscach jest wyłożona kostka brukowa, albo ta stara, albo kładziona współcześnie. Spacerując tak, miałam wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Czuć specyficzny klimat i nastrój. Mury są co prawda stare, ale sklepy w tych murach jak najbardziej nowoczesne. Ale znalazłam i „perełki”. W małych uliczkach „Krawiectwo męskie na miarę”, „Wypożyczalnia zastawy stołowej”, małe kanciapy z niesamowitymi tkaniny na belkach, „Jadłodajnia”, „Spółdzielczy Dom Handlowy”, „Lombardy”. Bliżej rynku w ciągu drogich butików typu Dolce Gabbana są antykwariaty z unikatowymi meblami, książkami i naczyniami oraz mydlarnie. Warto powoli przemieszczać się na piechotę, żeby nic nie umknęło uwadze. A ciekawych miejsc jest naprawdę dużo, więc można tak chodzić i chodzić przez cały dzień. W rynku jest wypożyczalnia rowerów – to też jest świetny pomysł na zwiedzanie. Jak na każdej Starówce są również doróżki i wszechobecne teraz riksze.
Strasznie dawno nie byłam w kościele, a we Wrocławiu kościoły są rzeczywiście wyjątkowe. Największe wrażenie wywarły na mnie kościoły: św. Marii Magdaleny, św. Wojciecha oraz Najświętszej Marii Panny. To wnętrza, od których nie można oderwać oczu. Specyficzny klimat, jaki w nich panuje, sprawia, że są piękne. Wszystkie trzy są niezwykłe i mają w sobie jakąś magię. Po wejściu do środka uderza mocny zapach kadzideł i kurzu. Stare, piękne, drewniane ławy z poduszkami obszytymi ściegiem krzyżykowym, zapewne przez panie z kółka różańcowego. Rzeźbione postumenty, świeczniki i lichtarze, Ave Maria lecąca gdzieś z boku z głośnika, sztuczne kwiaty podpięte do świętych obrazków i figurek, kolorowe dywany prowadzące wprost do samego ołtarza, makiety z różańcami, stare zakonne szaty wiszące w bocznych wgłębieniach ścian, zastygły wosk spływający ze świec, zlepiony w monstrualną masę, światło wpadające przez jakieś boczne okiennice… Lubię patrzeć na takie miejsca, wyłapywać detale i szczegóły. Warto na chwilę się zatrzymać, żeby to wszystko dokładnie obejrzeć i poczuć. Są ludzie, dla których tego typu rzeczy nie przedstawiają żadnej wartości estetycznej, dla mnie jednak tak.
Wrocławski rynek to serce miasta. Niezależnie od pory dnia zawsze wypełniony jest ludźmi. Jest tu mnóstwo pubów, restauracji, herbaciarni i klubów, każdy w innym stylu i każdy ma swój specyficzny charakter. Wielkim plusem jest to, że nawet o 2 w nocy na rynku można zamówić kolację i zjeść coś na gorąco. Knajpki to coraz prężniej działające minicentra kultury, organizujące wystawy, spotkana z poezją i inne akcje artystyczne. Nawet bez konkretnego planu, idąc w którąkolwiek ze stron, można dotrzeć na jedną z wielu organizowanych w ciągu tygodnia imprez. Na każdym rogu można natknąć się na grajków, śpiewaków czy kataryniarzy. Imprez czy miejsc tzw. kulturalnych w centrum Wrocławia w sezonie jest sporo. Oprócz np. licznych plenerowych wystaw fotografii, teatrów ulicznych, koncertów, pokazów filmowych polecam chociażby Teatr Muzyczny, Operę, Teatr Pantomimy czy po prostu kino. Jednym słowem we Wrocławiu znajdzie się coś dla każdego. Wszędzie można łatwo dojść albo podjechać tramwajem, pozostaje tylko kwestia wyboru – gdzie?. Fantastycznie zagospodarowane są miejsca pod głównym wiaduktem kolejowym. W pomarańczowej, pięknie odrestaurowanej cegle jedne obok drugiej są małe knajpki i piwiarnie z oryginalnym wystrojem. Tu też do późnych godzin nocnych tętni życie towarzyskie. Stare Miasto we Wrocławiu dzieli się zdecydowanie na 2 części: cichą i głośną. Od zgiełku i wrzawy rynku ratuje nas plac pod kościołem św. Marii Magdaleny. To miejsce jest zdecydowanie inne od reszty Starówki. Tak jak zawsze wiadomo, że na rynku o każdej porze dnia i nocy będzie się coś działo, tu z całą pewnością zawsze będzie cicho i nie będzie tłumów ludzi. Pośrodku stoi fontanna a dookoła niej są ławki. Tutaj można w spokoju poczytać książkę, pogadać albo po prostu pomyśleć i najzwyczajniej pobyć.
We Wrocławiu byłam bardzo krótko i miałam mało czasu na dokładne poznanie tego miasta, ale to, co widziałam, i to w ekspresowym tempie – zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Ma w sobie coś… co trudno opisać słowami. Jakiś specyficzny urok. To miasto niesamowicie otwarte i ma w sobie jakąś pozytywną energię. Od razu poczułam się tu dobrze. We Wrocławiu okres aklimatyzacji po prostu nie istnieje. Niepowtarzalny charakter Wrocławia tworzą różne niezwykłe miejsca i wyjątkowi ludzie, którzy są niesamowicie serdeczni i bardzo towarzyscy. Wydają się zawsze uśmiechnięci i rozluźnieni w porównaniu do wiecznie zaganianych i zmęczonych warszawiaków. Sprawiają wrażenie beztroskich, a to buduje fajną atmosferę. I dlatego na pewno tu kiedyś wrócę…
9 czerwca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz